“Był to dla mnie jeden z najprzyjemniejszych okresów w życiu”

Rozmowa z Leszkiem Moczulskim z kwietnia 2010 r. o jego wizycie w USA w roku 1987.

 

MARK RUSZCZYŃSKI: - Jakie znaczenie miała dla Ciebie, jako najważniejszego człowieka polskiej opozycji politycznej, Twoja wizyta w Stanach Zjednoczonych w 1987 r.?

LESZEK MOCZULSKI: - Miało to dla mnie ogromne znaczenie pod wieloma względami. Ogromne znaczenie, pownieważ była to pierwsza, taka wielka, popularyzacja nie tylko KPN, ale i samego projektu, pomysłu odzyskania niepodległości i przedstawienia realności tego pomysłu. Nawiązanie kontaktu z władzami amerykańskimi i ze środowiskami polskimi w Stanach Zjednoczonych dało mi możność przedstawienia poglądów i przewidywań, które okazały się zresztą prawdziwe. Bo jak mówiłem, że za dwa-trzy lata upadnie system komunistyczny w Polsce, to się prawie że nie pomyliłem, bo upadł za dwa lata a nie za trzy. Była to na pewno nowość i dla środowisk polskich i dla władz amerykańskich.  Możliwość takiego przedtawienia była bardzo ważna.

Druga sprawa, to z kolei co ja się dowiedziałem. A tu sama sytuacja jakby narzuciła tę wiedzę. Przyjechałem do Stanow Zjednoczonych wtedy, kiedy cały program polityki zagranicznej  ówczesnego prezydenta się walił. Pamiętam jak razem z tobą widzieliśmy, jak do Białego Domu przyjeżdża pułkownik Oliver North. Przyjeżdżał on w sprawie dymisji. To była taka wiedza, że polityka Reagana z jakichś powodów, podobnie jak zresztą wcześniej polityka Nixona, zawaliła się i nie będzie kontynuowana. Rozmowa, którą miałem z wiceprezydentem Bushem w jakiejś mierze to potwierdzała i wniosek z tego był bardzo prosty – mamy bardzo mało czasu w Polsce. Ponieważ, jeżeli rzeczywiście w ciągu dwóch-trzech lat nie doprowadzimy w Polsce do zasadniczych zmian, to cała korzyść, która nam płynęła z polityki amerykańskiej rozpłynie się. Amerykanie będą zadowoleni, że w Polsce natąpiła jakaś demokratyzacja, że nie ma więźniów politycznych  itd. I dojdzie do jakiegoś nowego ułożenia amerykańsko-sowieckiego, które w poważnej mierze może oddziałac na procesy, które występowały w Polsce.

Ta wiedza była dla mnie bardzo ważna. Przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych myślałem, że jakoś się przy pomocy amerykańskiej bez jakiegoś specjalnego, bardzo dramatycznego przyspieszania będzie  wiodlo, ale wróciłem z przekonaniem, że mamy dwa-trzy lata, w przeciągu których albo wygramy, albo przegramy.

I już na jesieni 1987 r., a zwłaszcza w 1988 r. zaczęliśmy montować pewne historie na przyszły rok, wpływać na inne siły polityczne, które były gotowe do porozumienia właściwie na wszystkich warunkach. Już wtedy zresztą doszło do dwóch serii wiosenno-jesiennych strajków w Polsce, których Solidarność nie bardzo chciała rozwijać.

Nasza presja wiele znaczyła. KPN była jedyną grupą polityczną, która (to już zapomniany dzisiaj epizod) uczestniczyła w wywołaniu i wspierała ekonomiczne strajki w kopalniach latem 1988 roku. Te strajki były ekonomiczne. Od polityki to byliśmy my. Strajki mogły być ekonomiczne. Ważne, żeby były. Otóż te strajki ekonomiczne miały szerszy zasięg, niż strajki, które się zaczęły na wiosnę w Nowej Hucie. Pierwszy, w Nowej Hucie, został przez władze stlumiony. Opozycja polityczna nie wystąpiła tutaj zdecydowanie w obronie. Drugi został zlikwidowany na jesieni przez decyzje polityczne. I w tym sensie bardzo szerokie strajki ekonomiczne, które wspieraliśmy na Śląsku miały swoje znaczenie.

Tego rodzaju nasza polityka potem kazała nam zrobić III Kongres KPN, w przeddzień tzw. Okrągłego Stołu. Wszystko to tworzyło jakiś element presji. Oparte to było w znacznej mierze na wiedzy i na przekonaniach, które wywiozłem ze Stanów Zjednoczonych.


MARK RUSZCZYŃSKI: - Co czułeś jak podczas Twojej wizyty byłes entuzjastycznie witany prez Polonię w USA?

LESZEK MOCZULSKI: - To była najprzyjemniejsza część wizyty. Powitania były rzeczywiście masowe i ogromne. Sprawiało to wielką radość i dodawało sił. Najważniejsze dla mnie były jednak kwestie polityczne, które nie przybierały takiego masowego charakteru. Z jednej strony miałem  możność zaprezentowania poglądów.  Pewne poglądy trzeba przedstawić przed wydarzeniami, żeby wydarzenia, które potem nastąpia były społecznie zrozumiałe. A drugie to wyjaśnienie pozycji amerykańskich. To było najważniejsze.

Natomiast codzienne kontakty, masowe spotkania z Polakami, to bardzo życzliwe przyjęcie dodawało niewątpliwie skrzydeł. Widziałem, że ci ludzie, i wielu takich było, ze ci ludzie dzisiaj mogą nie wierzyć, że Polska za dwa-trzy lata odzyska niepodległość, ale bardzo chętnie uwierzą jak zobaczą, że to już się zaczyna dziać.

A wtedy ich pomoc będzie najważniejsza. No i ta jednomyślna pomoc wielkiej polskiej emigracji w Stanach Zjednoczonych na wiosnę i latem 1989 r. bardzo się liczyła.


MARK RUSZCZYŃSKI: - Czy byłeś z wizyty w Ameryce zadowolony?

 LESZEK MOCZULSKI: - Bardzo byłem zadowolony z wizyty. Do dzisiaj jestem zadowolony. Potrząc perspektywicznie, to był to dla mnie jeden z najprzyjemniejszych okresów w życiu.


MARK RUSZCZYŃSKI: - Jakie znaczenie miało dla Ciebie i generalnie dla KPN instnienie i funkcjonowanie Biura KPN w Nowym Jorku?

LESZEK MOCZULSKI: - Kluczowe. Biuro KPN-owskie w Nowym Jorku bardzo szybko wybiło się na pierwszą pozycję. Jezeli wcześniej, przed 1980 rokiem, pierwszą pozycję zajmowało nasze biuro w Sztokholmie, to biuro nowojorskie wybiło się na czoło. Oddziaływało bardzo wyraźnie z na opinię w Stanach. Przenikało przecież także do Wielkiej Brytanii, gdzie się spotkałem z korzystnym odbiorem tej działalności. Nie było to biuro, które działało tylko regionalnie.

Poza tym, doskonała organizacja mojej wizyty i bardzo sprawny jej przebieg. Była przeprowadzona w Stanach Zjednoczonych  w takim tempie, jak w szczytownym punkcie wyglądają kampanie wyborcze na prezydenta. Taki objazd kandydatów po Stanach, to na ogół robią olbrzymie instytucje mające ogromne ilości pieniędzy, a tutaj to poza tobą, to jeszcze można tylko dwie-trzy osoby wyliczyć, a jednak to wszystko doskonale przebiegało.


MARK RUSZCZYŃSKI: - Reżim PRL-owski musiało bardzo boleć, że byłeś przyjęty w Białym Domu. To dla nich musiał być ogromny cios.

LESZEK MOCZULSKI: - Pamiętasz jak byliśmy w Białym Domu, to na początku byli tam dziennikarze i był dziennikarz PRL-owski…

 
MARK RUSZCZYŃSKI: - Broniarek.

LESZEK MOCZULSKI: - Tak, Zygmunt Broniarek.  On potem przez długie lata przypominał i mówił mi. jakie to zrobiło bardzo silne wówczas wrażenie. On musiał potem wiele depesz na ten temat do Warszawy przesyłać, ponieważ były najprzeróżniejsze pytania, domagania się dalszych wyjaśnien itd. To oczywiście nie były pytania jego prasowych zwierzchników, tylko były to wprost pytania rządowe. Zrobiło to bardzo duże wrażenie.

W Polsce śledzono tę wizytę.  Miała ona w Polsce na pewno duże, propagandowe znaczenie i władza to bardzo boleśnie odczuwała.

Jak wróciłem, to od razu ukazało się wiele atakujących mnie artykułów. I to nie tylko gazety codzienne, ale także i „Życie Literackie”, które się takimi sprawami nigdy nie zajmowało, zamieściło największy artykuł, który usiłował pomniejszyć rangę mojej wizyty. Ale w rzeczywistości, to nie pomniejszało, bo czytelnicy wiedzieli jak to odbierać.

Wizyta moja spowodowała całkowitą zmianę w stosunkach ambasady amerykańskiej do KPN. Przedtem to oni się trochę bali z nami spotykać. Przedtem to jacyś dziennikarze dla nich zaufani coś się u nas  dowiadywali, ale ambasada się bała bezpośredniego kontaktu z KPN-em.

Po mojej wizycie w Stanach, to się całkowicie zmieniło. Byli mili, zapraszali itd. Dla całej czołówki ambasady był u mnie w domu proszony obiad, potem oni tam dla nas coś zrobili i nas sami do ambasady zapraszali. 

Oczywiście, oni popierali to, co było zgodne z ówczesną linią polityczną polityki amerykańskiej,  jakoś jeszcze przefiltrowanej. Dla nich polskie środowiska opozycyjne, które stawiały na ugodę z komunistami, na trwałe porozumienie a nie porozumienie taktyczne, to oczywiście te środowiska dostawały znacznie większe poparcie. Ale ich stosunek do nas się całkowicie zmienił. To znaczy zaczęli z nami współpracować, przychodzić na wszystkie nasze konfrenecje prasowe i na nasze manifestacje.

Wyglądało to trochę zabawnie. W wydziale politycznym amerykańskiej ambasady zaczęły pracować dwie młode dziewczyny, które świeżo skończyły studia politologiczne na Georgetown University w  Waszyngtonie.  I one bardzo lubiły przychodzić na nasze manifestacje. W zasadzie to byliśmy jedyni, którzy je organizowali. Jedna z nich mi się zwierzyła, dlaczego one lubią na nasze manifestacje przychodzić. Mówiła: “Bo jak studiowałyśmy, to ciągle chodziłyśmy na manifestacje polityczne protestować, bo straszne rzeczy ten prezydnet robił. Na  Grenadę napadł!!!. Przychodząc na wasze manisfestacje widzimy, jak wy walczycie przciw temu złemu rządowi i czujemy z wami pełną solidarność, bo to dokładnie to samo co robiłyśmy w Stanach”.  Ale trzeba przyznać, że jednak bardzo nam pomagały.


MARK RUSZCZYŃSKI: - Czego Twoim zdaniem mogą się Polacy od Amerykanów nauczyć?

LESZEK MOCZULSKI: - Mogą się dużo nauczyć. Mogą się nauczyć zdrowego, propaństwowego stosunku, mogą się nauczyć zaufania do wybranej przez siebie władzy i normalnego stosunku rząd-społeczeństwo. Mogą się nauczyć tego, że  każda polityka powinna być metodycznie, solidnie i ekspertsko przygotowywana. Oczywiście w Stanach Zjednoczonych polityka zagraniczna nie zawsze była tak przygotowywana. Cały czas, poza jednym okresem Reagana, to oni nie potrafili odczytać tego, co jest najważniejsze. Z punktu widzenia społeczeństwa, to inna rzecz jest ważna. Społeczeństwo oczekiwało, że nie będzie to politka na zasadzie, że facet usiądzie, spojrzy w sufit i z pustej głowy sobie coś od razu wymyśli, tylko że ona w jakiś sposób była przygotowywana.

Sama metoda, bez wzgledu na skutki, czy polityka była właściwie stosowana to ona, ta metoda, jest ważna. Tego właśnie możemy się nauczyć.


MARK RUSZCZYŃSKI: - Ogladalem ostatnio zrobiony film o KPN...

LESZEK MOCZULSKI: - No właśnie. Nie wiemy, czy go będzie chciała puścić telewizja. Już i tak został trochę pocięty ze szkodą dla niego. W telewizji w tej chwili rzadzi PiS. A dla PiS-u KPN jest największym z możliwych zagrożenem.


MARK RUSZCZYNSKI: - Dziękuje Leszek za rozmowę.

LESZEK MOCZULSKI: - Dziękuje Marek. Cześć.

 glowna strona