Prezydent Ryszard Kaczorowski

by Leszek Moczulski

Na ofiarowanym mi egzemplarzu książki Adama Dobrońskiego „Ryszard Kaczorowski. Dziewięć wieczorów z prezydentem” jej bohater wpisał najprostszą dedykację: „Leszkowi Moczulskiemu, który w zniewolonej Polsce pierwszy wprowadził w polityczną rzeczywistość słowo niepodległość”. To właśnie słowo, a właściwie treści, jakie zawiera, stało się spoiwem naszej przyjaźni. Ale nie tylko.

Na Londyn spoglądaliśmy z nadzieją od tragicznego czerwca 1940 roku. Tam był nasz rząd, nasz Prezydent – i pozostali naszym rządem, naszym Prezydentem po lipcu 1945 r., gdy mocarstwa zachodnie cofnęły uznanie władzom Rzeczypospolitej - legalnym i cieszącym się poparciem całego społeczeństwa, z pełną determinacją wypełniającemu obowiązki sojusznicze. Jako piętnastoletni chłopak, z pełnym zrozumieniem, czytałem przerzucone do Kraju wrześniowe orędzie Prezydenta RP Władysława Raczkiewicza, deklarującego, że zgodnie z konstytucją swój wysoki urząd będzie pełnił aż do chwili, gdy w wolnych wyborach Polacy w Kraju wybiorą nowego Prezydenta; tak też byłem przekonany, aż do chwili, kiedy to nastąpiło. W następnych latach przybywali z Uchodźstwa różni ludzie do kraju, a inni wyjeżdżali za żelazną kurtynę, powiadamiając o szczęśliwym dotarciu do celu; przez pewien czas, w latach 1945-1946 moja Matka prowadziła ośrodek przerzutowy w Sopocie, a ja niektórych podróżników znałam przynajmniej z widzenia. Później, po latach, to już ja odbierałem i odprawiałem przybywających stamtąd gości, z czasem coraz liczniejszych kurierów i emisariuszy. Przez cały okres PRL polski Londyn był nam nie tylko bliski emocjonalnie, ale wydawał się na odległość ręki, choć przez kolczaste, raz po raz zamykające się kraty.

Ryszarda Kaczorowskiego poznałem względnie późno, ale zaprzyjaźniliśmy się prawie natychmiast po pierwszym spotkaniu. Na odległość znaliśmy się dopiero od paru miesięcy. Kontakt z polskim Londynem utrzymywałem przez wiele lat, z różnymi ludźmi i na różnych kanałach, a także na różnych poziomach konspiracji. Głównie była to łączność z osobami tkwiącymi w środowisku piłsudczykowskim – nn-nie, ale z czasem również bezpośrednio z Rządem na Wychodźstwie. Fakt utworzenia KPN ogłosiliśmy równocześnie i w tym samym czasie 1 września 1979 w Warszawie na pl. Piłsudskiego przed Grobem Nieznanego Żołnierza oraz w Londynie, na odbywającym się właśnie Kongresie Jedności z Walczącym Krajem; tam dokonał tego Jerzy Zaleski – emigracyjny minister spraw krajowych, a równocześnie działacz Ligi Niepodległości Polski, starszego siostrzanego odpowiednika KPN na Obczyźnie. Z Jurkiem byłem bardzo blisko; jako emisariusz LNP przybył on do Polski pod cudzym nazwiskiem i z fałszywym brytyjskim paszportem (do śmierci był obywatelem RP), a później utrzymywaliśmy kontakt, wykorzystując różne środki łączności. Po objęciu Prezydentury przez Edwarda Raczyńskiego, Zaleski został ministrem spraw krajowych, a podstawowym – bo najszybszym środkiem wzajemnej łączności był telefon. Jurek posługiwał się pseudonimem „Ryś”, gdy ja, od momentu ujawnienia w demokratycznej opozycji, przedstawiałem się zawsze imieniem i nazwiskiem. Stało się to powodem pewnego nieporozumienia.

Otóż, gdy wkrótce po wyjściu z więzienia we wrześniu 1986 r. zadzwoniłem pod znany mi londyński numer i poprosiłem o rozmowę z „Rysiem” – zdziwiłem się, gdy nieznany mi bliżej, raczej tubalny męski głos odparł: - Tak, „Ryś” przy telefonie. Zaskoczony, wbrew wszelkim regułom konspiracji, zapytałem – Jurek?, po czym usłyszałem krótki śmiech i wyjaśnienie: Nie jestem Jurkiem, ale niewątpliwym Rysiem, teraz ja przejąłem jego obowiązki. Następnie rozmówca wyjaśnił, że się bardzo cieszy, że mnie słyszy, gdyż do Londynu dotarła już wiadomość, że jestem już na wolności, ale z moim zdrowiem są kłopoty.

Rzeczywiście, miałem jakieś kłopoty z sercem, zdaniem prof. Zosi Kuratowskiej wymagające leczenia na Zachodzie – i z pewnymi kłopotami załatwiono mi paszport. 30 grudnia 1986 r. późnym wieczorem wraz z żoną wylądowaliśmy w Heathrow, a pierwszą osobą, która nas powitała był postawny, mocno siwiejący mężczyzna, wąsaty i przyjaźnie uśmiechnięty. – To ja jestem „Ryś”, a bardziej poprawnie Ryszard Kaczorowski.

Tak zaczęła się nasza znajomość i przyjaźń, 22 lata częstych spotkań w Kraju i w Londynie, długich – bardzo długich, często trudnych, pełnych niepokoju rozmów. Ryszard Kaczorowski był wybitnym człowiekiem. Miał wszystkie najlepsze cechy charakteru i intelektu, których potrzebuje prawdziwy mąż stanu. Kazimierz Sabbat, jego poprzednik na urzędzie Prezydenta II RP, wiedział, kogo wybiera na swojego następcę. Ryszard (wypiliśmy bruderszaft, ale zawsze zwracałem się do niego Panie Prezydencie) patrzył na świat z bardzo wysokiej perspektywy, dostrzegał zróżnicowane procesy wpływające na losy Polski i Europy. Miał jakiś wewnętrzny, naturalny autorytet. Nie dopuszczał, że uprawianie polityki musi być na bakier z moralnością. Znakomicie kierował zespołami ludzkimi. Miał rzadki dar wpływania na spierających się polityków, łagodnie prowadząc ich do rozumnego kompromisu. Wraz z Kazimierzem Sabbatem wprowadził do polityki zupełnie nowe element. Światek emigracyjny z racji swej specyfiki bywa bardzo drastycznie podzielony politycznie; gdyby nie kultura osobista osób, uczestniczących w publicznych rozhoworach, polski Londyn mógłby spaść nawet do poziomu, który z takim niesmakiem dzisiaj obserwujemy w Polsce. Sabbat i Kaczorowski wywodzili się z harcerstwa, działali tam przez wiele dziesięcioleci. Było to harcerstwo kultywujące najlepsze tradycje, uszlachetnione jeszcze żalem za utraconą ojczyzną. Czego żądano najbardziej – to łączenia się, jedności. Sabbat z Kaczorowski oraz kilkoma innymi osobami stworzyli Niezależną Grupę Społeczną – programowo niepartyjną, stawiającą sobie za cel łagodzenie podziałów. I z sukcesem. Patrząc na dramatyczne dzieje tej II Wielkiej Emigracji, pełne nagłych zwrotów, rozdarć i konfliktów, lata ’80. zdają się tchnąć spokojem i konstruktywnym działaniem. Nie wolnym od potknięć i nieporozumień, ale mieszczących się w granicach przyzwoitej polityki.

Szczególne warunki sprawiły, że Polska nie mogła wykorzystać wspaniałych i tak potrzebnych cech osobowościowych, jakie reprezentował Ryszard Kaczorowski. Godny był najwyższych urzędów. Ale sam uzasadniał, że na tej najzupełniej nowej drodze, Rzeczpospolitą powinni prowadzić ludzie, który poprzednie półwiecze żyli w kraju i odczuli na własnej skórze. On sam, wbrew własnej woli, znalazł się na obczyźnie. Aresztowany przez Sowietów za udział w konspiracji, skazany na śmierć, trafił na katorgę do Magadanu, w Duskanaja - Dolinie Śmierci, pracował w kopalni złota. Szczęśliwie przeżył, wraz z armią Andersa opuścił ZSRR, w 2. Brygadzie Strzelców Karpackich walczył pod Monte Cassino, po wojnie poświęcił się harcerstwu, od 1967 jako przewodniczący ZHP na Uchodźstwie. Do polityki trafił późno, wraz z przejściem na emeryturę w 1986 r., od razu jako członek rządu, a trzy lata później Prezydent. Spełnieniem jego największych marzeń, było przekazanie w grudniu 1990 r. urzędu i insygniów władzy Rzeczypospolitej Prezydentowi, właśnie wybranemu w wolnych wyborach powszechnych. W sprawach publicznych uczestniczył aktywnie nadal, wraz z żoną – Panią Karoliną, autentyczną Pierwszą Damą. Starannie unikał opowiadania się po stronie jakiejkolwiek opcji politycznej, do wszystkiego i wszystkich podchodził z ogromną życzliwością. W Trzeciej Rzeczypospolitej dostrzegał tylko to, co najlepsze, nie pozwalał sobie na jakąkolwiek publiczną krytykę. Co nie znaczy, że nie dostrzegał spraw niedobrych. Nasze długie rozmowy prawie zawsze poświęcone były temu, co martwi, a nie cieszy.

Nie sposób opisać wszystkie spotkania, rozmowy i wspólne doznania z tylu lat przyjaźni, niektóre godne są jednak upamiętnienia. W kilka dni po przyjeździe do Londynu, 1 stycznia 1987 r. uczestniczyłem w uroczystościach noworocznych Prezydenta RP na Wychodźstwie, w polskim Zamku przy 43, Eaton Place. Miałem ten ogromny i niepowtarzalny zaszczyt, że jako pierwszy przywódca opozycyjny przybyły z Kraju, jawnie, publicznie i bez osłonek, przed najbardziej szacownym gronem II Wielkiej Emigracji, mogłem w imieniu Walczącej Polski złożyć hołd naszemu Prezydentowi i naszemu Rządowi, który od 47 lat, trwając w najtrudniejszych, często upokarzających warunkach – bronił istnienia Niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej. Dziękowałem za ich heroiczny wysiłek, który żywił naszą nadzieję, nadawał sens i uzasadniał wysiłki na rzecz niepodległości. Czas zniewolenia przez barbarzyńskiego sowieckiego satrapę i jego komunistycznych pachołków zbliżą się jednak do końca, Polska powstaje by żyć, mówiłem, jeszcze dwa – trzy lata i satelicki PRL rozsypie się w proch; Polacy zrywają kajdany niewoli, już bliski jest dzień, w którym po raz trzeci odrodzi się niepodległość i powstanie – tym razem na zawsze – Trzecia Rzeczypospolita.

Otoczyło mnie wówczas grono wzruszonych, silnie poruszonych osób, przede wszystkim pytając, czy rzeczywiście jestem przekonany, że jeszcze za ich życia może to nastąpić. Gdy uspokoiło się trochę, podszedł do mnie Ryszard, nic nie mówił, o nic nie pytał, z oczami pełny łez objął mnie tylko - i długo trzymał w tym najbardziej braterskim, najbardziej polskim uścisku.

Następnym razem przybyłem do Londynu wiosną 1990 r. i uczestniczyłem w kwietniowych uroczystościach w półwiecze zbrodni katyńskiej. Na jednym z londyńskich cmentarzy, na gruncie prywatnym (na udostępnienie terenu publicznego rząd brytyjski, w obawie komplikacji dyplomatycznych, nie wyraził zgody) stoi wyniosły obelisk z Orłem Białym i napisem KATYŃ 1940. Przybyłem tam, w towarzystwie Majki – mojej żony, oraz kilku osób z londyńskiego KPN, złożyć rzeczywiście skromny, niezbyt wielki wieniec. Podchodząc do pomnika, najpierw zwróciłem się do Prezydenta RP Ryszarda Kaczorowskiego, siedzącego na honorowym miejscy i głęboko skłoniłem się, na następnie złożyłem kwiaty. Zgromadzony był ogromny tłum. W pierwszym rzędzie, ale skromnie, z boku znajdował się świeżo mianowany ambasador polski, Tadeusz de Virion, prywatnie mój wspaniały obrońca na procesach KPN. Po złożeniu kwiatów, podszedłem do niego, wziąłem za rękę i podprowadziłem do Prezydenta. Sytuacja była delikatna. Po przejęciu ambasady przez jakiegoś reżimowego funkcjonariusza w lipcu 1945, żadnych kontaktów z nią nie utrzymywano. De Virion przedstawił Elżbiecie II listy uwierzytelniające podpisane przez Wojciecha Jaruzelskiego; reprezentował rząd Tadeusza Mazowieckiego – ale ciągle jeszcze kluczowe stanowiska zajmowali w nim ministrowie z b. PZPR (rozwiązanego trzy miesiące wcześniej). – Panie Prezydencie – powiedziałem – przedstawiam Panu ambasadora Polski już niepodległej. Trwa wprawdzie jeszcze okres przejściowy, dopiero przystępujemy do budowy Trzeciej Rzeczypospolitej, ale do Tadeusza de Virion może Pan mieć takie samo zaufanie, jak ja miałem do niego, gdy bronił mnie przed komunistycznymi sądami. Prezydent powstał, obaj panowie podali sobie ręce i rozpoczęli serdeczną rozmowę; później nie tylko współpraca pomiędzy nimi układała się znakomicie, lecz zaprzyjaźnili się osobiście.

Upłynęło kilka miesięcy i Prezydent Ryszard Kaczorowski - ostatni Prezydent Drugiej Rzeczypospolitej powiadomił mnie telefonicznie, że zgodnie z dyspozycją jego poprzednika – prezydenta Władysława Raczkiewicza – bezpośredniego następcy Ignacego Mościckiego, postanowił przekazać urząd i insygnia władzy nowo wybranemu pierwszemu Prezydentowi Trzeciej Rzeczypospolitej – Lechowi Wałęsie. Odpowiedział, że czekaliśmy na do długie pięćdziesiąt lat - i że jestem szczęśliwy.

Minął jeszcze rok. Po pierwszych wolnych wyborach parlamentarnych posłowie Konfederacji Polski Niepodległej mieli zaszczyt powitać naszych londyńskich przyjaciół. Jeszcze nie mieliśmy lokalu klubowego, 51 posłów i spora grupa działaczy Konfederacji zebrała się w kącie jednego z sejmowych korytarz (zbiegiem okoliczności, później tutaj przydzielono nam pomieszczenia). Na czele członków byłego już rządu wychodźczego i Rady Narodowej – emigracyjnego parlamentu przybyli Prezydent Ryszard Kaczorowski, premier prof. Edward Szczepanik, ministrowie – a wśród nich Przewodniczący Ligi Niepodległości Polski – Jerzy Zaleski oraz jej sekretarz generalny, a zarazem członek Rady Politycznej KPN z ramienia LNP – Jerzy Ostoja - Koźniewski. Radosną, długą – choć nazbyt krótką uroczystość zakończyliśmy odśpiewaniem naszej wspólnej, najdumniejszej pieśni – „Pierwszej Brygady…”, po raz pierwszy w gmach sejmowym od 2 września 1939 r. I to jakiego odśpiewania! Nikt głosu nie żałował, konfederaci potrafią również śpiewać, huczało w najodleglejszych sejmowych korytarzach. W budynku przebywało wiele osób, ludzie cicho przemykali się na korytarzach, niektórzy chyłkiem skrywali się w pokojach. „Cicho – mówiono – to kapeenowcy świętują”. Nie tylko KPN; to była chwila triumfu całego nurtu niepodległościowego.

Minęło blisko dwadzieścia lat. Od dłuższego czasu zamierzaliśmy trochę więcej czasu poświęcić na poważą rozmowę, ale jakoś się nie składało, a w Warszawie było wręcz niemożliwe. Latem ubiegłego roku wspólny pobyt w jakimś uroczym pensjonacie w Szklarskiej Porębie zorganizował nam Tadeusz Demecki - zaprzyjaźniony kanclerz jednej z prywatnych wyższych uczelni. Pierwszego wieczora, zapadał właśnie zmierzch, spotkaliśmy się z Prezydentem na alejce prowadzącej do parku, weszliśmy w gęstniejący cień drzew, rozjaśniany blaskiem jego siwych, jakby rozjarzonych włosów. Prezydent mówił cicho, ale znać było jakieś wewnętrzne napięcie. Szczegóły nieważne, była to rozmowa wyłącznie pomiędzy nami dwoma, ale nie wolno mi ukryć, że Jego troska o sprawy Rzeczypospolitej była ogromna, niepokój coraz większy – oceny trafne, a wnioski wnikliwe. Choć spotykaliśmy się jeszcze później – w następnych dniach i miesiącach, lecz takim właśnie, prześwitującym w ciemnościach, całym swoim jestestwem skupionym na polskich sprawach Go zapamiętałem.

Właśnie doniosło radio, że Prezydent RP Ryszard Kaczorowski zostanie pochowany w Świątyni Opatrzności Bozej w Warszawie. Nikt godniejszy nie mógł zająć tego pierwszego miejsca w nowopowstającej nekropolii narodowej.

Znam wszystkich dotychczasowym Prezydentów Trzeciej Rzeczypospolitej, a także wszystkich kandydatów na Prezydenta w poprzednich oraz – zapewne – w przyszłych wyborach. Znam również większość z tych, którzy chcieli kandydować, a nie mogli, oraz tych, którzy mogli, a nie chcieli. Jak i inni, mam prawo ich oceniać i między nimi wybierać. Otóż, jeśli weźmiemy pod uwagę cechy osobowościowe, indywidualną biografię, zaangażowanie i aktywność społeczną oraz polityczną, kwalifikacje profesjonalne, poczucie odpowiedzialności, skromność na urzędzie, wreszcie przygotowanie rzeczowe i moralne do pełnienia tak wyjątkowej funkcji - żaden z całej tej, licznej przecież grupy, nie dorósł do Ryszarda Kaczorowskiego. Człowieka, którego po 70 latach od wydania zbrodniczego wyroku, spotkała śmierć na nieludzkiej ziemi.

+++

Po raz pierwszy opublikowane na doskonalej stronie Mirka Lewandowskiego
http://www.polonus.mojeforum.net/index.php

Zobacz takze:

"Duzo pracy nas czeka" - rozmowa IPNS z prezydentem RP Ryszardem Kaczorowskim

"Przyjęliśmy rolę służebną" - rozmowa z prezydentem RP Ryszardem Kaczorowskim

 

glowna strona