Marian Owczarski
(1932-2010)
ambasador polskiego dziedzictwa 

zobacz zdjecia: 1, 2, 3, 4, 5, 6,  7

owczarski


"Zawsze mam cos do zrobienia"

(Archiwalna rozmowa Edwarda Duszy z MARIANEM OWCZARSKIM, artystą rzeźbiarzem, zmarłym 15 kwietnia 2010 roku w Orchard Lake, Michigan).

EDWARD DUSZA: – Od naszego ostatniego spotkania minęło dokładnie 39 lat...

MARIAN OWCZARSKI: – No popatrz, a to było zupełnie jak dziś – nic się nie zmieniło.

E.D.: – Przez te wszystkie lata, w dziedzinie, którą reprezentujesz – w sztuce, w rzeźbie – w Stanach Zjednoczonych nie pojawiło się zbyt wiele polskich nazwisk.

M.O.: – Niestety. Spotkałem wielu kolegów, z którymi studiowałem w Akademii, ale żaden z nich nie pracował jako artysta. Większość poszła do przemysłu, żeby się utrzymać, bowiem zapotrzebowanie na sztukę jest, niestety, bardzo małe.

   E.D.: – W kołach kolekcjonerów w Ameryce, których jest wprawdzie niewielu, ale jednakowoż są, czy też ludzi interesujących się sztuką, pamięta się i mówi powszechnie, że przez wiele lat, szczególnie już w trakcie pobytu w Orchard Lake, promowałeś artystów, pokazywałeś dorobek polskiej sztuki, konserwowałeś obrazy i ratowałeś obiekty artystyczne, które uległy zniszczeniu. I, co najważniejsze, nadałeś polsko-artystyczny charakter instytucji, w której pracowałeś. Bo gdziekolwiek w Orchard Lake postawimy stopę, to albo znajdujemy twoją kapliczkę, albo rzeźbioną w drewnie Madonnę, albo inne wspaniałe rzeczy – jak choćby Jezusa Frasobliwego. Ponadto, przez całą serię swoich rzeźb-portretów stworzyłeś historyczne dokumenty. Nie tylko ująłeś w niej największych ludzi naszej nauki, polskich męczenników, ale też przedstawicieli opozycji – to bardzo ważne, bo nikogo za to po głowie nie głaskano, zwłaszcza po tamtej stronie. Jesteś autorem pomnika Katyńskiego – niesłychanie wymownej, wysoce artystycznej rzeźby. Obserwowaliśmy podobne akcje w stanie Nowy Jork, gdzie niestety była dobra wola, ale zabrakło talentu.

    M.O.: – Od samego początku moim założeniem stworzenia galerii w Orchard Lake było umożliwienie przybywającym do USA Polakom, zorganizowanie pierwszej wystawy i wydanie pierwszego katalogu, co dla nowo przybyłych jest najtrudniejsze. Każdy więc, kto się do nas zgłosił, miał możliwość zrobienia swej pierwszej ekspozycji. Pomagaliśmy nie tylko formalnie, ale i praktycznie, bo przecież trzeba było oprawić te rzeczy, wyeksponować je, a także rozreklamować, ogłosić. Chciałem też, aby galeria ta była jak Dom Polski – zachęcający do przyjścia, do odświeżenia uczuć, myśli. Gdzie tylko więc mogłem, zbierałem okruchy polskiej kultury. I albo je potem trzymałem, albo konserwowałem, zabezpieczałem, albo rekonstruowałem, by można je było potem pokazać. Większość obrazów, które są u nas w galerii, związana jest z historią lub z uczuciami polskimi – szczególnie ciekawe są te religijne. Na przykład Ryszkiewicza „Okropności wojny”, który pokazał męczeństwo ludzi mieszkających po wschodniej stronie Bugu, czy płótno przedstawiające wieśniaków, polskich grekokatolików, broniących swego kościoła przed bestialskimi Kozakami. Mamy tutaj cały szereg malowideł przedstawiających nie tylko charakterystyczne, nie tylko ważne, ale i nobliwe wydarzenia w polskiej historii. Między innymi Jerzego Kossaka „Pierwszą bitwę” – wygraną pod Kutnem w II wojnie światowej przez szwadron polskiej kawalerii, który odebrał Niemcom czołgi. Mamy też bardzo piękną tkaninę – dar od Ojca św., który sam ją otrzymał od rzemieślników z Krakowa – wykonaną przez panią Zając. Gobelin ten przedstawia Jana Pawła II w powitalnym geście, z rozpostartymi rękoma, na tle Niepokalanowa, Wadowic, Rzymu i kościoła Najświętszej Marii Panny – Mariackiego...

   E.D.: – ...w Krakowie.

    M.O.: – Tak. Ale jednocześnie są tam herby i Wadowic, i Krakowa, i godła tych wszystkich państw, jakie do tamtego czasu papież odwiedził.

    E.D.: – Mówisz cały czas o galerii, a tymczasem ja chciałbym pokazać naszym czytelnikom nie tylko ją i eksponaty, które tak pieczołowicie odczyściłeś, odnowiłeś i przechowałeś, lecz przede wszystkim artystę rezydującego w Zakładach Naukowych w Orchard Lake – Mariana Owczarskiego. Żeby obronić się przed twoją skromnością, zaznaczę od razu, że chodzi tu o jednego z wybitniejszych twórców nowoczesnej polskiej rzeźby. I co najważniejsze – autora ukierunkowanego na naród. Nie tylko naród polski, bo w galerii twoich rzeźb-portretów figuruje cała plejada ludzi innych narodowości, którzy z Polską nie byli nigdy związani, aczkolwiek poprzez twoją twórczość zostali dokooptowani do historii polskiej sztuki. Myślę tu o twoich pracach kanadyjskich, o portretach-rzeźbach amerykańskich, o tych wszystkich wielkich ludziach, którym dałeś nowe życie w swoim metalu. Druga rzecz, jaką chcę podkreślić, a z której ty – mieszkając niejako na uboczu, w tym pięknym Orchard Lake – możesz nie zdawać sobie sprawy: twoje krucyfiksy są dosłownie wszędzie! Widziałem je w Paryżu, w Nowym Jorku, w Chicago i w Stevens Point. Nawet w Domu Jana Pawła II w Rzymie, dokąd jakiś turysta przywiózł, wprawdzie nieduży, ale bardzo piękny krucyfiks Mariana Owczarskiego z Orchard Lake. No właśnie, kiedy pada twoje nazwisko, zaraz po nim pojawia się nazwa: Polonijne Zakłady Naukowe w Orchard Lake. Wysuwam z tego wniosek, że w jakiś sposób, poprzez swoją sztukę, stałeś się ambasadorem ich polskiego dziedzictwa. A może wręcz polskiego dziedzictwa w ogóle. Co ty na to?

    M.O.: – Wyjeżdżając z Polski do Kanady, chciałem mieć dostęp do galerii, pokazać, co robię. Tymczasem okazało się, że sztuka jest tam całkowicie zawładnięta przez Francuzów, którzy skutecznie uniemożliwiają pokazywanie „obcych” prac. Musiałem więc znaleźć coś, co mogłoby stać się moim własnym kluczem do wystawy. Odkryłem, że Kanadyjczycy nie mają galerii rzeźb swoich premierów. W związku z tym wykonałem portrety 15 premierów kanadyjskich – od MacDonalda do Trudot. Tak się cudownie złożyło, że ówczesnym ministrem wielokulturowości był Stanisław Hajdasz, który umożliwił mi wystawienie ich w Ottawie. Dzięki niemu otrzymałem zaproszenie pokazania „moich premierów” w nowoczesnych, pięknych salach Narodowych Archiwów.

W tym samym czasie zacząłem też przygotowywać serię portretów Polaków, którzy wnieśli wkład do kultury światowej. Połączyłem więc jedno z drugim. Wykonałem wtedy osiemnaście portretów – osób bardzo znanych, jak Kopernik czy Skłodowska-Curie, ale i tych znanych mniej, jak choćby Jan Łukasiewicz, profesor matematyki na Uniwersytecie Warszawskim, twórca systemu sylogistycznego, który to system pozwolił na zbudowanie współczesnego komputera. Niewielu ludzi o tym tutaj wiedziało. Pokazałem również Włodkowica, Kościuszkę, Pułaskiego, Paderewskiego, Helenę Modrzejewską – przedstawicieli zarówno nauki, jak i sztuki, godnie reprezentujących Polskę i Polaków na obczyźnie. Sportretowałem także tych, którzy zasłużyli się dla rozwoju Kanady ­– m.in. Gzowskiego, budowniczego Peace Bridge i kolei łączącej Pacyfik z Atlantykiem. Zależało mi, aby pokazać, jak wielki wkład w dorobek światowy wnieśli Polacy. Bardzo nas to podniosło w oczach Kanadyjczyków.

     E.D.: – Do dzisiaj pamiętam twoją wystawę w Fundacji Kościuszkowskiej. Bardzo udaną, co trzeba zaznaczyć, bo niestety większość innych, tam prezentowanych, była raczej niefortunna – z niemal zerową sprzedażą dzieł sztuki i nieliczną publicznością. Jedynie dwoje artystów, jak pamiętam, wywołało ogromne zainteresowanie, a nawet zaskoczenie prezentowanymi pracami: ty i kilka lat później Izabela Racławikowska z Krakowa, która z dużym sukcesem wykonywała portrety na zamówienie, a także miała to rzadkie szczęście, iż trafiła do Białego Domu, malując – także na zamówienie – portret prezydenta Geralda Forda. Portret  ten znajduje się dziś w oficjalnych zbiorach Białego Domu. Była jeszcze trzecia osoba, która odniosła tam względny sukces – młody grafik Bogdan Skupiński, który wykonał ciekawą serię grafik poświęconych śmierci prezydenta Johna F. Kennedy’ego. Wracając jednak do twojej wystawy. Pamiętam, że dr Kusielewicz, do którego mam ogromny sentyment, bo rzeczywiście kochał sztukę, chociaż jej zupełnie nie rozumiał, rozdawał przed Fundacją Kościuszkowską wycieczkom autokarowym katalogi twoich prac, by ludzie mogli je zobaczyć. Zainteresowałeś wówczas także kolekcjonerów w Nowym Jorku, a ponadto twoje prace pojawiły się w prywatnych domach. Ludzie zamawiali głównie krucyfiksy. Jedna z pracownic Fundacji, pani Kulikowska, zawiozła twój krucyfiks do Fatimy. I on tam został gdzieś zawieszony. U mnie jest twój Mojżesz, a w Fundacji pozostał twój Don Kichote.

    M.O.: – Wykonując serię sławnych i wybitnych Polaków w Kanadzie, nie zapomniałem też o tych, którzy mieli duże osiągnięcia w Stanach Zjednoczonych. Jednym z nich był Tadeusz Sendzimir – jego portret uważam za bardzo udany; budził ponadto zainteresowanie, bo nikt wówczas nie robił realistycznych, ale bardzo ekspresyjnych portretów w stali nierdzewnej. Moje były pierwsze. I to robiło wrażenie. Dlatego miałem wystawy od Nowego Jorku do San Francisco – wędrowały po kolei od miasta do miasta. Ze wschodu na zachód, od północy do południa. Była to też swojego rodzaju propaganda – pokazanie Polaków od strony wniesionego przez nich bogactwa do kultury Stanów Zjednoczonych.

    E.D.: – Czy jest jakiś inny artysta emigrant, który osiągnął tyle co ty, który miał tyle co ty udanych ekspozycji?

    M.O.:– Nie wiem. Trudno mi powiedzieć. Niewielu miejscowych artystów stać było na to, żeby tak jak ja, z całą serią rzeźb jechać trailerem od miasta do miasta, od wystawy do wystawy. Ja miałem jednocześnie ekspozycję w Filadelfii, w Youngstown u Butlera – to jest amerykańskie muzeum, w Toledo u Edisona i w San Francisco. To dużo na jeden raz. Byłem bardzo produktywny. Ale większość tych rzeczy była związana właściwie z Polską. Chodziło o propagowanie Polaków.       Ze swej strony pomagałem robić wystawy każdemu z polskich artystów, który tu się pojawił. Jeździłem też do kraju, by tam kupować dzieła sztuki, które następnie tu przywoziłem. Nie było zresztą innej drogi – nie można ich było zamówić, wypożyczyć. Ściągałem najlepsze, najnowsze prace z dziedziny grafiki, malarstwa, żeby móc tutaj pokazać, co reprezentują polscy artyści. Mam obrazy i organizowałem wystawy przedsolidarnościowe, z okresu „Solidarności” i po niej. Galeria spełniała rolę jakby informatora tego, co się w Polsce aktualnie działo.

    E.D.: – Jakie miejsce w twojej sztuce zajmują motywy religijne, kościelne?

    M.O.:– Zrobiłem portrety siedemnastu papieży. Jeden z pierwszych został ofiarowany Watykanowi przez Kongres Polonii Kanadyjskiej. Zdaje się, że później znalazł się w Domu Jana Pawła II. Do Watykanu trafił również ogromny orzeł – z wystawy prezentowanej w Ottawie. Wykonałem mnóstwo kielichów ze stali nierdzewnej, do odprawiania Mszy św., i każdy z nich miał elementy polskie. No właśnie: bo cokolwiek robiłem, musiało mieć też element narodowy, nasz polski – czy to była rzecz religijna, czy polityczna, czy jakakolwiek inna. Tak samo było z Katyniem, który wykonałem w 1972 r. jako artystyczną propozycję dla Toronto w Kanadzie. Pomnik miał stanąć przy autostradzie. Z profilu wygląda jak znak topograficzny lasu sosnowego na mapie, bo cała tragedia katyńska odbywała się w lesie. Pomnik mówi więc już o niej z daleka. Są na nim zobrazowane warstwy zabitych strzałem w tył głowy ludzi – mogiły zbiorowe; są też dwie postaci, które w jakiś sposób przypominają Chrystusa, niewinnego człowieka, związanego drutem kolczastym i z rozbitą głową. Zależało mi na tym, aby pokazać niewinnych, a jednocześnie jakże ważnych ludzi, zamordowanych przez Rosjan.

E.D.: – Z perspektywy lat, jeśli przyjdzie ci dokonać ostatecznego bilansu, czy uważasz, że emigracja była elementem rozwojowym czy też wpłynęła hamująco na twój rozwój artystyczny?

M.O.: – Nie wyjechałem z Polski dla przyjemności – w Polsce komunistycznej byłem artystą tzw. „niewygodnym”. Bo byłem niezależny, bo nigdy nie miałem żadnego państwowego zamówienia, bo robiłem dużo rzeczy dla kościołów. I tworzyłem rzeźby, które sam uważałem za właściwe. A to się wielu ludziom nie podobało. Część z nich nawet teraz niechętnie na moje prace patrzy. Jednocześnie jednak wielu z tych, którzy mnie w Polsce tępili, dzisiaj robi to samo, co ja robiłem kiedyś – po prostu mnie naśladują.

Wyjazd na Zachód nie tylko mnie nie przyhamował, ale dał mi bodziec, aby robić i pokazać możliwie jak najwięcej tego, co mam do powiedzenia. Poza tym, w Polsce byłem ograniczony pod względem materiałów – wszystko było reglamentowane: stal, elektrody i miejsca wystawiania. Pierwszą rzeźbę, którą zrobiłem ze stali nierdzewnej na wystawę „Warszawa w sztuce”, skradziono z tejże wystawy. Pierwsza kaplica, którą zrobiłem w żelazie, w poznańskim kościele akademickim, po roku straciła 70 procent najbardziej delikatnych i wrażliwych elementów. To mnie naprowadziło na szukanie materiału, który by oparł się korozji i wytrzymał czas. W Polsce starałem się o odpowiednie materiały różnymi sposobami, uciekałem się do własnych wynalazków – na przykład, nie mając elektrod do stali nierdzewnej, używałem elektrod normalnych, rdzewych, które owijałem cienkim drutem miedzianym i tym spawałem stal nierdzewną. Efekt był taki, że najpierw spawy były czerwone, ale za parę dni robiły się zielone. To było żywe! Wprowadzało szczególny element – to co robiłem elektrodą, wyglądało, jakbym robił ołówkiem czy pędzlem, czy narzędziem. Nie szlifowałem ani nie polerowałem swoich prac. Do dziś mają one ekspresję wynikającą z technologii, z techniki, którą je tworzyłem.

    E.D.: – Czy swój okres emigracyjny uważasz za pozytywny? Czy nie żałujesz swojego wyjazdu?

    M.O.: – Absolutnie nie żałuję. Wręcz przeciwnie – to było okazja, impuls do tego, by zrobić coś, czego w Polsce zrobić bym nigdy nie mógł. Wykonałem ponad sto rzeźb. Mieszczą się one w muzeach, bibliotekach, różnych innych miejscach publicznych. Zrobiłem chyba 12 portretów Chopina, 20 portretów Kopernika – rozrzucone są po Kanadzie i Stanach, a co najważniejsze, świadczą o nas, Polakach, mówią o polskości, o polskiej kulturze.

    E.D.: – Kiedy jest mowa o polonijnych rzeźbiarzach, ludzie sztuki, tutaj w Ameryce, wymieniają dwóch zupełnie od siebie różnych pod względem kunsztu artystów: Mariana Owczarskiego – seniora z Orchard Lake oraz rezydującego w Princeton (New Jersey) Andrzeja Pityńskiego. Mimo dzielącej was różnicy pokoleń i ogromnej różnicy w technice, ekspresji i materiale, widać w Waszej twórczości pewne podobieństwo. Zwrócono mi na to uwagę także w czasie rozmów z dziennikarzami z Polski. Mianowicie, wasze dzieła są pełne patriotyzmu, pełne polskości i zakodowanej w nich woli służby ojczyźnie.

    M.O.: –  Z całą pewnością, tak jest. Przez lata śledziłem twórczość Andrzeja Pityńskiego; niewątpliwie ma on ogromne osiągnięcia, zwłaszcza w zakresie rzeźb monumentalnych, jednakże moje spojrzenie na sztukę jest nieco inne.             

Wspomniałeś o dziennikarzach z Polski. Nie mogę więc odmówić sobie tutaj uwagi, iż mimo tego, że zrobiłem w Stanach setki wystaw Polaków, w kraju nigdy to nie miało żadnej reminiscencji. Ci panowie z Ministerstwa Kultury, którzy niby zajmują się kulturą, nigdy się nimi nie zainteresowali. A przecież to była ogromna robota! Zresztą, ja nie szukałem poklasku. Wspominam o tym tylko na marginesie. Chciałem pokazać Polaków Amerykanom i myślę, że mi się to udało.

     E.D.: – Dzisiaj, kiedy pada Twoje nazwisko w nowojorskiej czy chicagowskiej galerii, natychmiast jest ono rozpoznawane. A jest zaledwie garstka poszukiwanych i rozpoznawalnych polskich artystów w USA: Marian Owczarski, Barbara Wengorek i Stefan Mrożewski. Trzy różne aspekty i widzenia sztuki, a nie różne pokolenia, bo jesteście wszyscy w jednym wieku. Nie jesteście też ludźmi nowej fali, którzy przyjechali ze swą sztuką z nowej Polski.

     M.O.: – Wielu młodych artystów, którzy docierają tu teraz z Polski, nie posiada uczuć patriotycznych, co jest bardzo bolesne i zubaża bardzo ich sztukę. A przecież i mnie byłoby dużo łatwiej robić portrety Amerykanów, znanych i cenionych, za które by mi płacono. Tymczasem, za moje rzeźby w większości nikt nie płacił, robiłem je własnym sumptem. Pewno, że robiłem też rzeźby, szkice, małe formy – od abstrakcyjnych do realistycznych – które mi dawały pieniądze. Ale to właśnie one umożliwiały mi wykonanie innych, większych rzeczy. To jest zresztą normalne. Wcale tego nie żałuję, ja się cieszę.

Większość rzeźb robiłem w stali nierdzewnej jako propozycje, licząc, że znajdzie się instytucja czy ktoś, kto zamówi podobną. Ale generalnie wybierano właśnie te propozycje – tego mojego Chopina, tego Kopernika, czy tę Marię Skłodowską-Curie, które wcale nie były robione na zamówienie, odpowiednie w skali, zaprojektowane do otoczenia, w którym miały być eksponowane. Pewno, że one były świeże, były bardzo ekspresyjne i dlatego ostatecznie znalazły swe miejsce w tak wielu różnych atrakcyjnych punktach w Stanach Zjednoczonych.

Wykonałem też bardzo wiele rzeźb religijnych oraz witraży. Niektóre z tych ostatnich uważane są już za klasyczne, z czego do niedawna jeszcze nie zdawałem sobie sprawy. Moje witraże również tchną Polską, tchną tym, co mamy z naszej wielkiej historii do zaoferowania. I to jest chyba najważniejsze.

     E.D.: – Sądzę, że dzisiaj, kiedy jesteś po ciężkiej chorobie, możesz spokojnie sobie powiedzieć, że zrobiłeś swoje.

    M.O.: – Nie, ja zawsze mam coś do zrobienia.